Leżę na kanapie, jak zwykle ostatnio zapaliłam świece, wszystkie światła zgasiłam. Lubię taki nastrój mimo, że wokół mnie jest cisza i nikogo oprócz mnie nie ma.
Ten weekend był cudowny, wyjątkowy na swój sposób, duużo się działo. W piątek przyjechali do mnie rodzice. W planach było pójście a koncert i tak też zrobiliśmy. Grał zespół The Cranberries oraz jako support grało moje ukochane Lao Che. Ten drugi zespół zawiódł mnie tylko jedną rzeczą - grali za krótko, ale czego oczekiwać, to nie był ich wieczór. Poszłam tam w sumie jedynie z dwóch powodów - dla rodziców i dla Lao Che i bawiłam się świetnie mimo, że w którymś momencie nie miałam już siły śpiewać, podrygiwać, a tym bardziej chodzić. Byłam padnięta po prostu. Następnego dnia pojechałam z rodzicami na zakupy, a po zakupach do restauracji na obiad. Polecam z całego serca ormiańską knajpę Jazzve w Lublinie. Po obiedzie niestety musieli już wracać do domu, ale dzień się jeszcze nie kończył. Wieczorem odbywała się Noc Kultury. To jedno z tych lublińskich wydarzeń dzięki którym zakochałam się w tym mieście. Może dla kogoś coś takiego jak kultura to przeżytek, może dla kogoś jest to nic znaczącego, może ktoś woli telefon, komputer i chlanie w barze, ale ja nie jestem kimś takim. Tam się zawsze tyle dzieje, jest tak pięknie, że ciężko jest to słowami opisać, to trzeba zobaczyć.
Siedziałam na rozwiniętej trawie na środku ulicy, czytałam przeszywające serce wiersze, zawieszone na płótnie w wąskiej uliczce ze starych kamienic, jadłam przepyszne lody, patrzyłam jak pewien mężczyzna robi zwierzęta z balonów, pijąc piwo pod ratuszem patrzyłam jak ludzie tańczą z ogniem, tańczyłam do afrykańskich rytmów po środku starówki, oglądałam 100-letnią karuzelę, widziałam jak dziewczynie nie wychodziło chodzenie po linie, widziałam stare motocykle i ludzi przebranych w ciuchy z lat XX., widziałam sklepy w których szyldy zmieniono na inne - takie z lat XX., właśnie, wchodziłam do starego autobusu, który w środku wyglądał bardziej jak pociąg niż jak teraźniejszy jego odpowiednik, oglądałam tzw "ogórki", podpita biegłam po watę cukrową, byłam zagadywana przez najróżniejszych ludzi, słuchałam muzyki z dawnych lat w urokliwej scenerii, oglądałam występ chłopaków tańczących taniec robota i breakdance, oglądałam wystawę malarską młodszej ode mnie dziewczyny - była zajebista, wpisałam na tablicy, że czekam na miłość, widziałam zdjęcia małych dziewczynek tańczących balet, w ich oczach była ogromna pasja, widziałam ogniste drzewo - konstrukcję z drutu i zapalonych zniczy, zostałam zagadana przez rosjanina, który pytał - pójdziesz ze mną na wódkę ? Dwie ? Trzy ? To może do teatru ? Widziałam tyle rzeczy, słyszałam wiele rodzajów muzyki, spotkałam tyle ludzi, a każdy z nich był inny. Na koniec wieczoru tańczyłam. Tańczyłam pod gołym niebem pełnym gwiazd. Tańczyłam tak przez dobre ponad dwie godziny, aż w którymś momencie zrobiło się jasno. Tańczyłam tak jak chyba nigdy, nie tańczyłam sama, tańczyłam z koleżanką, ale czułam się tak jakbym była w innym świecie. Tańczyłam tak jak tańczy moja dusza. Wszyscy się na nas gapili, zrobiłyśmy niezłe show, ale to dlatego, że tańczyłyśmy bez zahamowań. Chyba pierwszy raz w życiu naprawdę miałam gdzieś wszystkich innych ludzi, chyba pierwszy raz przestałam zwracać uwagę na to co pomyślą czy na to jak w tym momencie wyglądam. Odpychałam każdego chłopaka jaki chciał zabrać mnie lub koleżankę do tańca. Nie chciałyśmy tańczyć z nimi, jak tańczy się z kimś to wtedy ten taniec nie jest tak wolny niż jak nie musisz trzymać kogoś za ręce. Czułam się wolna, sexowna, pożądana. Chciałabym czuć się tak zawsze, czuć się właśnie tak wolna i tak szczęśliwa. Do domu wróciłam po 5 rano.
Resztę zdjęć ma koleżanka, ma mi je przesłać później więc na razie wstawiam tylko to choć i tak większość "zdjęć" mam w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz